Wielokrotnie wspominałam o tym, że lubię, gdy marki wypuszczają swoje kosmetyki w miniaturowych wersjach, ponieważ to idealna okazja, by przetestować coś nowego i przy okazji nie zbankrutować. Na przełomie roku udało mi się upolować na wyprzedaży tzw. crackera z Sephory zawierającego produkty Origins z serii Ginzing, w tym słynny krem pod oczy, o którym od dawna marzyłam. Czy to mi się opłaciło? Czy warto inwestować w te kosmetyki?
ORIGINS GINZING ENERGY-BOOSTING GEL MOISTURIZER
GinZing to seria kosmetyków energetyzujących przeznaczonych do zmęczonej i pozbawionej blasku skóry. Ich działanie opiera się na ekstrakcie z korzenia imbiru oraz olejkach eterycznych z owoców cytrusowych (cytryny, grapefruita czy pomarańczy). Seria Ginzing ma działać rozjaśniająco i odświeżająco na skórę.
Pierwszym z kosmetyków Origins GinZing, po który sięgnęłam był Energy-Boosting Gel Moisturizer, czyli lekki żel nawilżający. Celowo rozpoczęłam jego użytkowanie jeszcze w okresie letnim, gdy moja sucha cera nie wymagała zbyt dużego nawilżenia. Produkt ma na wpół żelową konsystencję przypominającą lotion do ciała. Ze względu na obecność olejków eterycznych na wysokim miejscu w składzie ma również intensywny cytrusowy zapach, który może przeszkadzać wrażliwym nosom. Żel nie zapycha skóry i w czasie upałów w odpowiedni sposób ją nawilża dając przyjemne uczucie chłodzenia. Idealnie sprawdza się pod makijaż, ponieważ błyskawicznie się wchłania. Myślę, że Ginzing Energy-Boosting Gel Moisturizer sprawdzi się zwłaszcza na skórze mieszanej i tłustej. W okresie jesienno-zimowym może być jednak niewystarczający.
Na opakowaniu miniatur nie ma podanych składów, dlatego poniżej wklejam prawdopodobny skład żelu nawilżającego:
water\aqua\eau, butylene glycol, dicaprylyl carbonate, silica, glycerin, niacinamide, isopropyl isostearate, citrus limon (lemon) peel oil, citrus grandis (grapefruit) peel oil, mentha viridis (spearmint) leaf oil , citrus aurantium dulcis (orange) peel oil, limonene, linalool, citral, butyrospermum parkii (shea butter), simmondsia chinensis (jojoba) butter, hydroxyethyl urea, hordeum vulgare (barley) extract, trehalose, cucumis sativus (cucumber) fruit extract, panax ginseng (ginseng) root extract, sodium polyaspartate, tocopheryl acetate, sodium pca, helianthus annuus (sunflower) seedcake, sorbitol, caffeine, linoleic acid, ophiopogon japonicus root extract, squalane, sodium hyaluronate, ppg-15 stearyl ether, ammonium acryloyldimethyltaurate/vp copolymer, hydroxyacetophenone, carbomer, caprylyl glycol, xanthan gum, sodium hydroxide, ethylhexylglycerin, disodium edta, phenoxyethanol
Czy kupiłabym pełnowymiarowe opakowanie? NIE, ponieważ przez większą część roku moja sucha cera wymaga mocniejszego nawilżenia.
ORIGINS GINZING PEEL-OFF MASK TO REFINE AND REFRESH
Przyznam szczerze, że rzadko sięgam po maseczki typu peel-off, ponieważ z reguły oferują depilację twarzy gratis. Maseczka peel-off z serii GinZing co prawda tego nie robi, ale też ciężko doszukać się w niej jakichkolwiek zalet. Zacznijmy od tego, że choć łatwo się ją aplikuje i ma piękny metaliczno-pomarańczowy odcień, to jednak zawiera w składzie składnik lub składniki, które wywołują u mnie potworne łzawienie oczu. Zazwyczaj maseczki typu peel-off aplikuję jedynie w okolicach nosa oraz na brodzie, jednak w tym przypadku naprawdę ciężko jest wytrzymać z otwartymi oczami, tak bardzo pieką. Oczywiście po jakimś czasie drażniący zapach się ulatnia, ale sami przyznacie, że nie o to chodzi, by męczyć się w trakcie użytkowania produktu. Gdyby jeszcze działał! Ale w tym przypadku niestety efekty zastosowania maseczki również są mizerne… Kosmetyk w miarę szybko i równomiernie zastyga, dzięki czemu ławo można go zedrzeć ze skóry, ale niczego nie „wyciąga” z porów. Brakuje mi również poczucia jakiegokolwiek oczyszczenia skóry. Jest, bo jest i tyle.
Skład produktu:
Water, Alcohol Denat., Polyvinyl Alcohol, Zea Mays (Corn) Starch, Silica, Hexylene Glycol, Citrus Limon (Lemon) Peel Oil, Citrus Grandis (Grapefruit) Peel Oil, Mentha Viridis (Spearmint) Leaf Oil, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Peel Oil, Limonene, Linalool, Citral, Panax Ginseng (Ginseng) Root Extract, Pyrus Malus (Apple) Fruit Extract, Algae Extract, Camellia Sinensis (Green Tea) Leaf Extract, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Fruit Extract, Citrus Limon (Lemon) Peel Extract, Saccharum Officinarum (Sugar Cane) Extract, Isoceteth,20, Caffeine, Xanthan Gum, Aminomethyl Propanol, Carbomer, Phenoxyethanol, Mica, Iron Oxides (Ci 77491), Titanium Dioxide (Ci 77891)
Czy kupiłabym pełnowymiarowe opakowanie? NIE, ponieważ maseczka powoduje łzawienie oczu i nie oczyszcza skóry w odpowiednim stopniu.
ORIGINS GINZING SPF40 ENERGY-BOOSTING TINTED MOISTURIZER
Odnoszę wrażenie, że minionego lata panował prawdziwy boom na ten produkt. Jeśli się nie mylę, to rozpoczęła go Zuzia z kanału YT lamakeupebella, która była w nim po prostu zakochana i wychwalała go pod niebiosa. Raz byłam nawet bliska jego zakupu, ale na szczęście się powstrzymałam. Ale od początku… Czym jest Energy-Boosting Tinted Moisturizer? To taki krem CC/tint koloryzujący z wysokim filtrem SPF40, który ma jeden odcień i powinien dopasować się do naszego odcienia skóry. Ma płynną konsystencję, w której zawieszone są drobinki pigmentu. Pękają one w trakcie aplikacji na skórę jednocześnie ją barwiąc. Mówiąc prościej – to lekki, nawilżający podkład o małym kryciu. Jak wyglądało jego użytkowanie w praktyce? Na mojej cerze nie był w stanie przykryć nawet małych przebarwień, w zasadzie nie był w ogóle widoczny, dopóki nie zaczął „dopasowywać” się do mojego odcienia skóry, czyli… utleniać. Końcowy efekt był taki, że moja twarz wyglądała jak wysmarowana wodą z kałuży, ponieważ tint w niektórych miejscach schodził plamami i ciemniał. Mam nadzieję, że będzie w stanie zauważyć te plamy na mojej dłoni ;)
Skład produktu:
Water, Butylene Glycol, Cetyl Alcohol, Neopentyl Glycol Diheptanoate, C12,15 Alkyl Benzoate, Dimethicone, Laureth,4, Polyethylene, Peg,100 Stearate, Hydrogenated Lecithin, Citrus Limon (Lemon) Peel Oil, Citrus Grandis (Grapefruit) Peel Oil, Mentha Viridis (Spearmint) Leaf Oil, Citrus Aurantium Dulcis (Orange) Peel Oil, Limonene, Linalool, Citral, Garcinia Mangostana Peel Extract, Panax Ginseng (Ginseng) Root Extract, Citrus Aurantium Amara (Bitter Orange) Flower Wax, Castanea Sativa (Chestnut) Seed Extract, Psidium Guajava (Guava) Fruit Extract, Citrus Aurantium Amara (Bitter Orange) Flower Water, Laminaria Saccharina Extract, Triticum Vulgare (Wheat) Germ Extract, Adenosine Phosphate, Pantethine, Creatine, Hordeum Vulgare (Barley) Extract\Extrait D'orge, Folic Acid, Tourmaline, Cordyceps Sinensis Extract, Ethylhexylglycerin, Acetyl Carnitine Hcl, Caffeine, Rhodochrosite, Sodium Hyaluronate, Isopropyl Myristate, Hydroxyethyl Acrylate/Sodium Acryloyldimethyl Taurate Copolymer, Trehalose, Polyglyceryl,3 Beeswax, Pvp/Hexadecene Copolymer, Squalane, Caprylyl Glycol, Tocopheryl Acetate, Yeast Extract\Faex\Extrait De Levure, Isostearic Acid, Polymethyl Methacrylate, Dimethicone Silylate, Polyhydroxystearic Acid, Magnesium Ascorbyl Phosphate, Nylon,12, Xanthan Gum, Hexylene Glycol, Polysorbate 60, Silica, Bht, Phenoxyethanol, Iron Oxides (Ci 77491, Ci 77492, Ci 77499), Titanium Dioxide (Ci 77891)
Czy kupiłabym pełnowymiarowe opakowanie? NIE, ponieważ daje efekt brudnej skóry za grube pieniądze ;)
ORIGINS GINZING REFRESHING EYE CREAM TO BRIGHTEN AND DEPUFF
Pora na crème de la crème dzisiejszej recenzji, czyli mój wymarzony krem pod oczy Ginzing Refreshing Eye Cream to Brighten and Depuff. Ma błyskawicznie redukować cienie, pobudzać, odświeżać i przywracać blask zmęczonym oczom. W składzie zawiera m.in. kawę z Etiopii, ekstrakty z ogórka, jabłka, kasztanowca i korzenia żeńszenia, które przejawiają działanie pobudzające i dotleniające. Brzmi jak w bajce, prawda? Moja skóra pod oczami jest wiecznie przesuszona, a powieki z samego rana mocno opuchnięte, dlatego przydałby im się zastrzyk energii w postaci porcji kremu GinZing. Niestety ma on na tyle lekką konsystencję i słabe działanie nawilżające, że nie nadaje się do używania na noc, pozostaje więc aplikacja na dzień. Dobrze sprawdza się pod makijażem, jednak należy pamiętać o tym, by porządnie rozetrzeć jego granice, gdyż mocno zastyga i przez to może być widoczny pod podkładem (zwłaszcza zastygającym takim jak Estee Lauder Double Wear). Wchłania się ekspresowo, korektory dobrze z nim pracują, jednak próżno szukać tutaj większego ukojenia czy odżywienia skóry. A jeśli chodzi o obiecane rozświetlenie, to po prostu krem napakowany jest rozświetlającymi drobinkami – ot i cała magia.
Skład produktu:
Water, Methyl Trimethicone, Butylene Glycol, Peg,100 Stearate, Dimethicone, Cetyl Ricinoleate, Silica, Olea Europaea (Olive) Fruit Oil, Glycerin, Behenyl Alcohol, Cucumis Sativus (Cucumber) Fruit Extract, Panax Ginseng (Ginseng) Root Extract, Castanea Sativa (Chestnut) Seed Extract, Camellia Sinensis (Green Tea) Leaf Extract, Cordyceps Sinensis Extract, Magnolia Officinalis Bark Extract, Pyrus Malus (Apple) Fruit Extract, Scutellaria Baicalensis Root Extract, Pantethine, Panthenol, Caprylic/Capric Triglyceride, Butyrospermum Parkii (Shea Butter), Caffeine, Coleus Barbatus Extract, Yeast Extract, Folic Acid, Hydrogenated Lecithin, Jojoba Wax Peg,120 Esters, Biotin, Tribehenin, Myristyl Alcohol, Palmitoyl Tetrapeptide,7, Trehalose, Sodium Hyaluronate, Ascorbyl Tocopheryl Maleate, Hesperidin Methyl Chalcone, Sodium Sulfite, Sodium Metabisulfite, Steareth,20, Dipeptide,2, Ethylhexylglycerin, Carbomer, Tromethamine, Sorbic Acid, Chlorphenesin, Phenoxyethanol, Mica, Titanium Dioxide (Ci 77891), Iron Oxides (Ci 77491, Ci 77492, Ci 77499)
Czy kupiłabym pełnowymiarowe opakowanie? NIE, ponieważ krem jest stosunkowo drogi, a nawilża na poziomie drogeryjnego produktu.
Podsumowując: cieszę się, że skusiłam się na crackera z miniaturami kosmetyków z serii GinZing, ponieważ mogłam się przekonać, że produkty te nie spełniają moich oczekiwań. Dzięki temu uniknęłam kosztownego rozczarowania. GinZing Energy-Boosting Gel Moisturizer był całkiem przyjemny w użytkowaniu, ale stopień nawilżenia byłby dla mojej suchej skóry odpowiedni jedynie w czasie upałów. Krem pod oczy GinZing Refreshing Eye Cream działa na poziomie typowo drogeryjnego kremu. Prawdziwym bublem okazała się być jednak podrażniająca moje oczy maseczka peel-off oraz dający efekt brudnej skóry tint.
Używaliście produktów Origins?
Jeszcze nie miałam okazji używać ich produktów :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam ich kultową maseczkę Drink Up Intensive i zawsze polecam :)
UsuńO kurczaki, dobrze, ze tak wyszło z mini wersjami zatem :)
OdpowiedzUsuńTeż się cieszę :D Liczyłam na o wiele lepsze efekty ;)
UsuńSzkoda, że się okazały bublem :( Kuszą mnie kosmetyki tej marki, ale jak narazie ceny mnie powstrzymują :) i jak widzę po Twojej recenzji chyba słusznie...
OdpowiedzUsuńMoże nie wszystkie są bublem, ale za tę cenę spodziewałabym się czegoś lepszego ;)
UsuńDobrze że wzięłaś miniaturkę, ja wiele razy tez cieszyłam się że spróbowałam mini wersji drogich kosmetyków bo okazały się dla mnie baaardzo słabe...A Origins chyba nie używałam, być może miałam jakąś próbkę, ale musiała być średnia skoro jej nie zapamiętałam :)
OdpowiedzUsuńJeśli tylko jest taka możliwość, to warto sięgać po miniaturki ;) Idealną okazją do tego są kalendarze adwentowe :D
UsuńNie znam tej marki, ale widzę, że krem mocno przesadzony z ceną, skoro nie robi cudów ;/
OdpowiedzUsuńNiestety, ale często tak mam z droższymi kosmetykami, że działają średnio ;)
UsuńMiałam tylko próbki, szkoda że nie jesteś zadowlona
OdpowiedzUsuńDramatu nie było, ale szału też nie ;)
UsuńNie miałam jak dotąd styczności z produktami tej marki, ale to smutne że się nie sprawdziły... Kusił mnie ten cytruskowy zapach, ale przy takim działaniu chyba się nie zdecyduję ;-) Rzeczywiście miniaturki uratowały sytuację!
OdpowiedzUsuńGłównie kusił mnie krem pod oczy, bo miał być taki "super", a wyszło jak zwykle :D :D
UsuńTo widzę trochę zaoszczędziłaś :P. Ja właśnie dlatego też lubię miniatury, szczególnie tych droższych produktów :). Z Origins miałam jedynie miniatury maseczek :P
OdpowiedzUsuńI pomyśleć, że kiedyś marzyłam o tych wszystkich drogich kosmetykach, a teraz z czasem przekonuję się, że niekoniecznie działają lepiej o tych drogeryjnych ;)
UsuńLiczyłam na lepsze efekty.
OdpowiedzUsuńJa również! ;)
UsuńWidzę, że obie uniknęłyśmy drogich rozczarowań.
OdpowiedzUsuńU mnie to samo z kosmetykami Ikor:/.
Dokładnie, ta sama sytuacja ;)
UsuńA szkoda, że nie mają dobrych efektów.Dużo osób chwali a tutaj klapa. Ja też nie lubię kupować w ciemno drogich kosmetyków, wolę najpierw spróbować
OdpowiedzUsuńTeraz również się cieszę, że najpierw zdecydowałam się na miniatury ;)
UsuńKieydś używałąm jakiegoś kremu do rąk i byłam z niego bardzo zadowolona. Najlepsze nawilżenie ever ;)
OdpowiedzUsuńObserwujemy? zacznij i daj znać u mnie ;)
www.jagglam.blogspot.com
Ale kremu Origins? ;)
UsuńWygląda na to, że nie warto próbować tych kosmetyków :)
OdpowiedzUsuńPróbować zawsze warto, ale lepiej najpierw postawić na miniaturki ;)
UsuńU mnie wlasnie super sprawdza sie krem do twarzy z tej serii, skonczylam juz 3 opakowanie, szkoda ze Ci nie podpasowaly :(
OdpowiedzUsuńMoja sucha skóra wymaga po prostu mocniejszego nawilżenia ;)
UsuńDzięki Ci za tą recenzje! Zastanawiałam się nad zakupem tych kosmetyków i wiem, że już nie chcę ich mieć. Moja cera potrzebuje porządnego nawilżenia, a widzę po Twoim wpisie, że tego bym nie dostała
OdpowiedzUsuńNawilżenie zdecydowanie nie było wystarczające dla mojej suchej skóry ;) Cieszę się, że mogłam pomóc ;)
UsuńSzkoda, że nie jesteś zadowolona. Ja miałam ten zestaw i dzięki niemu polubiłam markę bardzo:). A potem miałam inne cudowności tej marki:).
OdpowiedzUsuńJak zawsze wszystko zależy od potrzeb naszej skóry, a moja jest wybredna ;)
UsuńZastanawiałam się kiedyś nad zakupem kosmetyków tej marki, ale odstraszyła mnie cena. I przeczytawszy Twoją reccenzję słusznie że zrezygnowałam ;)
OdpowiedzUsuńMyślę, że jeśli masz możliwość, to warto wcześniej sięgnąć po próbki lub miniatury ;)
Usuńmnie kusi ten spf 40
OdpowiedzUsuńU mnie niestety nie wypalił :P
UsuńOjej.. szkoda, że tak kiepsko wypadły w testach. Dobrze, że były to tylko miniatury.
OdpowiedzUsuńTeż się cieszę, że mój portfel nie ucierpiał ;)
UsuńWłaśnie nigdy nie używałam kosmetyków marki origins i jestem ich bardzo ciekawa, od dawna są na mojej liście do kupienia, pewnie kiedyś w końcu się skuszę ;)
OdpowiedzUsuńJeden już Ci się udało wygrać ;) Ciekawa jestem jak się spisuje :D
UsuńLubię kosmetyki Origins. Akurat pomarańczowa seria jest według mnie słaba (ale to kwestia wymagań cery, bo pomarańczowa seria jest raczej do młodej, niewymagającej cery), natomiast różowa seria, gdzie jest krem matujący i maska z delikatną glinką jest świetna i fajnie sprawdza się na skórze. Wolę te mocniejsze serie, które mają szanse się u mnie sprawdzić i zadziałać. ;)
OdpowiedzUsuńW takim razie różowa seria też nie jest dla mnie, bo moja cera wymaga głównie nawilżenia i odżywienia ;)
UsuńNie znam tej serii, ale raczej bym się na nią nie skusiła ;)
OdpowiedzUsuńNie dziwię się, bo moja opinia nie jest zbyt zachęcająca ;)
Usuń